Gazeta już pisała o tych dzieciach...

Gazeta już pisała o tych dzieciach, o sierotach. Chłopak zachorował nagle, po wakacjach. Dwa razy leżał w szpitalu, przeszedł różne badania, zażywał różne leki - nie pomogło nic. Co więcej, nie ustalono diagnozy. Potrzebne były bardzo kosztowne badania, niedostępne w Iwano-Frankiwsku (Stanisławowie) z powodu braku odpowiedniego sprzętu. Byliśmy po prostu załamani.

Na łamach „Gazety Lwowskiej” przeczytałam artykuł o stowarzyszeniu EXPATRIA.

Na stronie internetowej wypełniłam kwestionariusz. Za trzy dni był już telefon ze stowarzyszenia, dzwonił pan Konrad: „Czego potrzebuje dziecko, proszę przysłać wyniki badań medycznych. Czy możecie przyjechać?...” Wysłałam wszystko, co miałam, także drogą internetową, a także różne niezbędne dokumenty, świadectwa, metryki, fotografie, potwierdzające, że chłopak ma pochodzenie polskie.

W końcu maja otrzymaliśmy zaproszenie do Polski, do Warszawskiego szpitala dziecięcego im. prof. dra Jana Bogdanowicza.

Pani Wanda Ridosz pomogła załatwić nam formalności, związane z otrzymaniem wizy polskiej.

W połowie lipca wyjechaliśmy autobusem do Warszawy. O świcie już na nas czekał pan Konrad. Najpierw było śniadanie w domu pani dr Danuty (bo jesteście zmęczeni i głodni!), też członka stowarzyszenia Po tym pojechaliśmy do szpitala. W szpitalu – strajk, przyjmują tylko wypadki ostre z karetek pogotowia. Ale to nic, o naszym chłopcu mowa była jeszcze w maju, miejsce jest zarezerwowane. Ster bierze w swe ręce manager szpitala pan Piwowarczyk: chłopak nie jest ubezpieczony, za wszystko płaci stowarzyszenie EXSPATRIA. Umawiają się, ile będzie wynosił koszt pobytu w szpitalu. „Róbcie takie badania, jakie są potrzebne, my pokrywamy wydatki”, - mówił pan Konrad.

Wkrótce jesteśmy już na oddziale neurochirurgii. Zawieramy znajomość z pielęgniarkami. Naszego chłopca umieszczono na sali. Oprócz niego, są tam jeszcze dwaj chłopcy po lekkich wypadkach.

Doktor Agata Lipiec bada chłopca, zapoznaje się z dokumentami, przywiezionymi z Ukrainy, układa plan badań w szpitalu. Lekarze i badania zmieniają się jak w kalejdoskopie: rentgen, encefalograf, tomografia. Co drugi dzień – wizyta psychologa, każdego dnia czuwa przy nim wychowawczyni, grają w szachy, warcaby i inne nieznane mi zabawy. I rozmawiają, rozmawiają, żeby dziecko nie było samo ze swoimi problemami.

W niedzielę odwiedza go dr Karina ze stowarzyszenia, żeby sprawdzić, czy dziecku jest dobrze w szpitalu, przyniosła soki i owoce, jogurty. Żałuje, że nie przywieźliśmy Wiki, siostry chłopca. Chcą pomoc nieuleczalne chorej dziewczynce. Niestety, na razie, nie możemy wyrobić dziewczynce dokumentów, potrzebnych dla wyjazdu za granicę.

Czas mija szybko. Mamy już za sobą dwa tygodnie pobytu w szpitalu, postawiono diagnozę, zdjęcia rentgenowskie, wyniki tomografu, rekomendacje medyczne na piśmie. Mamy jeszcze trzy dni do wyjazdu, zwiedzamy Warszawę, podziwiamy stolicę. Chłopak robi zdjęcia, dużo zdjęć. Chłopak promienieje, jest szczęśliwy.

Kiedy odjeżdżamy, odprowadza nas pan Piotr. Życzy szczęśliwej drogi.

Wróciliśmy pełni pozytywnych emocji. Trzeciego dnia dzień dzwoni dr Karina: „Jak dojechaliście? Jak chłopak się czuje? Trzeba będzie przyjechać jeszcze raz z obojgiem dzieci”.

Jak mamy dziękować tym ludziom, którzy nie chcieli nawet pozować do zdjęcia? Niektórzy nawet nie są znani nam z nazwiska.

Jak mamy dziękować tym, którzy dali sierotom swoje własne pieniądze (i to nie małe!), żeby poprawiły swoje zdrowie? Dali, nie tylko pieniądze, ale załatwili to wszystko bardzo delikatnie i dyskretnie, nie akcentując naszej biedy.

Dziękujemy tym LUDZIOM ze łzami w oczach...

 

Ulana Pikar




Wróć do strony głównej